I szefa swego wymień na nowego.

Rano budzi mnie przeklęty dźwięk piejącego z komórki koguta. 
Otwieram oczy, patrzę w sufit, poruszam palcami u stóp. Kot drzemie bezczelnie przy moim ramieniu, za nic mając słońce przebijające się przez, jednak nie zaciemniające, zasłony.
Spoglądam na zegarek, chwytam elektronicznego papierosa i zaciągając się sztucznym dymem wyliczam ile razy w tym roku wykorzystałam urlop na żądanie. Kalkulacje pokazują, że trzy.
Szkoda, dobrze by było dzisiaj sobie odpuścić.

Tkwię w obecnej pracy, w firmie którą znam i z ludźmi, których jakkolwiek akceptuję.
Drogę do pracy znam na pamięć, śniadaniową drożdżówkę kupuję zawsze w tym samym sklepie.
Mało zarabiam, nie czuję się doceniana, tematem przy biurowej kawie jest  eskalowanie wad szefa, marudzenie na słabe warunki, narzekanie na beznadziejną premię.
Lubię za to piątki, ostatnie minuty do siedemnastej,  to poczucie ulgi i chwilowej wolności.

W tygodniu czuję się przytłoczona, jakby niewidzialna ręka umieściła na moim karku trzydziestokilogramowy kamień. Tak ciężko mi podnieść głowę. Barki dostosowały się już do nowego ustawienia I opadły delikatnie. Od tego ciężaru mdli mnie, czuję się pełna szarej cieczy, płynu bez wyrazu. W inne dni jestem zupełnie pusta, wyżęta jak ten stary ręcznik, którym myłam podłogę w kuchni.

Czuję, że zasypiam, jakby moje oczy odzwyczaiły się od patrzenia. Poczucie zmęczenia stało się moim codziennym towarzyszem, poznałam też wszystkie środki znieczulające obolałą głowę.
Myślałam, że przespana niedziela pomoże zregenerować siły, ale marne były moje nadzieje.
Nie chce mi się wyjść z domu, poleżałabym bez ruchu i ostatecznie zasnęła, przerywanym snem, na który i tak zawsze czekam kilka godzin wałkując się po obrzeżach łóżka.

Myślałam o jakimś kursie, może hiszpański albo szwedzki? Nie wiem jednak czy to ma sens skoro moja umiejętność koncentracji wyczerpuje się po pięciu minutach. To chyba nie dla mnie, jestem za słaba na takie wyzwania, po prostu się nie nadaję. Z resztą mam dosyć ludzi, działają mi na nerwy. Te ich spojrzenia, uśmiechy, przyciszony głos. Szczególnie Ci w pracy, wiecznie te same twarze, dzień w dzień, aż do znudzenia. 
Wszystko mnie denerwuje, wybucham, przepraszam a potem znowu wybucham.
Jestem pusta, jak wazon po starych kwiatach, brzydki, postawiony na zakurzonej szafie, bez celu.

Wstaję, lewa noga na chłodną podłogę, prawa noga naprzeciw. Łazienka, prysznic, na śniadanie nie mam ochoty. Z gulą w gardle idę na tramwaj, nie w czasie, ale mam to w nosie, bura od szefa już na mnie nie działa. Wejdę, odpalę komputer, pogapię się w monitor, wyjdę. Kolejny dzień, byle do końca.

Miewacie takie dni? A może jest to już codzienna rutyna?
Ja miałam tak każdego poranka a potem całymi godzinami żyłam tylko odliczaniem do końca.
Odeszłam z firmy, na zwolnieniu lekarskim spędziłam 3 miesiące.
Dopiero nabranie dystansu, relaks, kilka dobrych książek i najgłupsza na świecie gra komputerowa pozwoliły mi ochłonąć.

Przeanalizowałam ostatni rok i dotarło do mnie, że przeszłam przez wszystkie możliwe fazy wypalenia zawodowego.
Mimo obawy przed zmianami, rozpoczęłam nową pracę i odcięłam się od toksycznego szefa z poprzedniego miejsca.
Nagle brzuch przestał boleć, mdłości ustały i, co u mnie było nie do pomyślenia, wstaję przed czasem i nawet zjadam śniadanie :-)
Czuję, że mi się chce, że potrafię! Odkładam pieniądze na kurs hiszpańskiego i porządne wakacje. Głowę trzymam prosto a kamień z karku wyrzuciłam do parkowego jeziorka.

A Wy? Jak poradziliście sobie z toksycznym szefem/środowiskiem? A może to jeszcze przed  Wami?






Komentarze