On tak chciał - o ślepej wierze, chwilach z dzieciństwa i zgodzie na przemoc.

Urodziła się na wsi w wielodzietnej rodzinie, jeszcze przed wojną.

Okupacja nie wywarła na nią wpływu, bo małą wieś odwiedzali tylko po prowiant.

Młodo wyszła za mąż, był przystojny i miał mieszkanie w mieście.
Pracował jako strażnik więzienny więc praca dobrze płatna i stabilna.
Nie było mowy o miłości, jak chłop przystojny i ustatkowany "trzeba brać".

Wzięli ślub, zaszła w ciążę. 

Nie do końca rozumiała czemu jego syn z pierwszego małżeństwa wolał zostać u rodziny na wsi.
Wierzyła, oj jak bardzo wierzyła, wierzyła, że co Pan bóg złączy, nic nie rozdzieli.
To była jej doktryna. Nie zmieniła się kiedy bił, kiedy pił, kiedy ganiał za nią z nożem.
Nie zmieniła się nawet kiedy urodziła czwarte dziecko, a najstarsza córka wyciągała go pijanego ze śniegu, żeby nie zamarzł we śnie.

Nie zostawiła go, co Pan bóg złączy... 

Nadstawiała drugi policzek, biernie przyjmowała wszelkie kolejne ciosy i głód. 
Głód jeśli  nie wybłagała warzyw od ogrodnika, jeśli nie posprzątała czyjegoś mieszkania.
Duża pensja "klawisza" znikała podczas pokerowych spotkań i zabaw w towarzystwie opłacanych pań i mocno zakrapianych alkoholem.

Nauczyła siebie i dzieci jak wykradać z jego portfela pieniądze kiedy leży pijany w sztos.

Mieszkali w jednej izbie, w rozpadającym się budynku, baraku...
Dostał nowe mieszkanie, w bloku, przenieśli się.
Było dobrze, kuchnia, toaleta, dwa pokoje, co z tego, że on dalej pił i dalej bił.

Trzy razy dziennie chodziła do kościoła, modliła się, wierzyła, widocznie Pan bóg chciał aby miała takie życie.

Kiedy on stetryczał i zniedołężniał, opiekowała się nim. Pilnowała leków, wizyt u lekarzy, pomagała zejść na osiedlową ławkę.
W chwili gdy zdrowie nie pozwalało mu już zejść z czwartego piętra bez windy, umościła mu wygodne siedzisko na balkonie.
W ostatnich latach prowadzała do toalety lub przewijała, karmiła, dbała.
Bo przecież co Pan bóg złączył...

Chodziła do kościoła coraz częściej, zostawała w nim coraz dłużej, bo przecież tak ładnie się odprawia.

Dbała o zakupy, obiad i czyste mieszkanie.
Wprowadziła się do niej córka, alkoholiczka, z mężem i dwójką dzieci. 
Męża ostatecznie wygnała, ale nocami krzyczała, wyzywała matkę, czasem szturchnęła.
To nic, Pan bóg tak chciał.

Dalej prowadziła dom, gotowała, sprzątała, nosiła zakupy na czwarte piętro.
Kiedy córka nazywała ją suką, która nic jej w życiu nie dała, nadstawiała drugi policzek i szła do kościoła, Pan bóg widocznie tak chciał.

Córki popadły w alkoholizm, choroby psychiczne, syn wyprowadził się na wieś, bo alkoholowe długi zabrały mu mieszkanie. 
Pan bóg tak chciał.
Chowała wnuki, ganiała je co niedzielę do kościoła.

Kiedy dowiedziała się, że jedna z wnuczek jest ateistką, wyzwała ją od dzieci szatana i obiecała, że nigdy nie zazna w życiu szczęścia, bo przecież bez boga szczęścia nie ma...

Kiedy tą samą wnuczkę chora na CHAD matka wygnała po śmierci ojca z domu, ponownie ją wyzwała - od złych wyrodnych córek zostawiających matkę w potrzebie.

Wnuczka zerwała kontakt z babcią i ułożyła sobie życie bez kontaktu z tą częścią rodziny.
Przeszła przez wieloletnią terapię, antydepresanty i nie powtórzyła scenariusza życia starszego pokolenia.

Babcia marudziła, że wnuki jej nie odwiedzają, że wszyscy się odsunęli. 

Zmarła w nocy, w ostatnich chwilach była z nią córka alkoholiczka, trzeźwa choć otumaniona środkami psychotropowymi.

Pojechałam dzisiaj na pogrzeb. Spotkać tę część rodziny, którą dawno wykreśliłam z książki mojego życia. Te rozdziały dla mnie nie istnieją, nie czuję z nimi żadnego połączenia, te strony dawno temu wydarłam.
Jednak byłam.

Byłam, ponieważ dotarło do mnie, że nie mogę oczekiwać mojego podejścia do życia od starszej kobiety wychowanej przez ślepą wiarę w to, że jej los został napisany przez boga. Nie potrafiącej się wykłócić o własne życie twierdząc, że zostało ono już niezmiennie zapisane w boskiej księdze.
Mimo złych wspomnień mam też jednak w pamięci kompoty z mirabelek z dzieciństwa, odsmażane kopytka i wspólne przejażdżki na wieś.
Jadę, ponieważ jako kobieta odsunęłam się, ale jako dziecko kochałam i mimo szmaty która nie raz obiła mój dziecięcy tyłek, było mi tam ... znośnie.  Miałam swobodę, nawet jeśli nie czułam się kochana, poznałam mnóstwo wakacyjnych przyjaciół i całe dnie eksplorowałam podwórka, płoty i drzewa.

To ostatni rozdział, ostatnia osoba, która w jakkolwiek pozytywny sposób łączyła mnie z tą częścią rodziny.

Wydawała mi się dziś taka mała, skurczona życiem, wyssana jakby nigdy nie nabrała porządnego wdechu.
Sypiąc ziemię na trumnę przecięłam pewne połączenie z tym co dysfunkcyjne, patologiczne i zniekształcające poczucie rzeczywistości. Pożegnałam całą tę część rodziny, która w psychologicznym drzewie genealogicznym oznaczona była trującą czerwienią.

Podczas obiadu usłyszałam od znajomej rodziny, że nigdy nie poznała człowieka o takiej dozie pokory, która nigdy nie narzekała, przyjmowała życie takim jakie jest.

Dla mnie, nigdy nie walczyła o życie, poddała się lata temu, albo po prostu nie umiała powiedzieć "nie". Nie potrafiła pazurami wydrzeć tego, co jej się należało.

Byłam, bo mimo wszystko powinnam ją pożegnać.
To przecież nie jej wina, że Pan bóg tak chciał.



Komentarze